SAN LORENZO - Po drugiej stronie lustra
Do restauracji San Lorenzo zostałam zabrana w dzień wyjątkowy, bo z
okazji celebracji urodzin. Oczekiwania były więc wysokie zarówno co do
wystroju, atmosfery, jak i przede wszystkim – jedzenia. Nadzieje te nie
wynikały jednak z samej znajomości lokalu gdyż…jego obecność całkowicie umknęła
mojej uwadze. Niby nazwa nie była mi zupełnie obca, ale i restauracja nie
zapisała się w mej pamięci obecnością w mediach społecznościowych, a już na
pewno w recenzjach znajomych blogerów czy znajomych po prostu. Zdziwiło mnie to
tym bardziej, że na ścianach lokalu widnieje pokaźna galeria zdjęć „gwiazd” i
celebrytów goszczących w San Lorenzo. By zaistnieć na szerszą skalę trzeba
chyba czegoś więcej.
Opisując San Lorenzo nie można zacząć inaczej niż od intrygującego,
eleganckiego przedsionka, który wita nas na wejściu. A potem nastąpić może
pewne zagubienie…Gdy spojrzymy w lewo zobaczymy przytulny lokal przypominający
włoską kawiarnię, w której kelner żwawo przemyka z pizzą. Po prawej zaś stronie
ukazują nam się mury eleganckiego pałacyku i kamienne schody wiodące w
nieznane, otulone różowym światłem. A to wciąż jedna i ta sama restauracja!
Niczym biały królik Alicję w Krainę Czarów, ciekawość ciągnie mnie na
schody, a w myślach zastanawiam się co zobaczę dalej…Na górze zaś wita mnie
elegancka i spokojna aura, stoły przystrojone świecami, kwiatami, słodyczami, a
wszystko to otulają miękko fioletowe i różowe światła. Czuję się trochę jak w
odległej krainie i już wiem, że ten wieczór naprawdę będzie wyjątkowy…a z
drugiej strony narasta we mnie niepokój czy może restauracja pięknym wyglądem
nie nadrabia braków w kuchni? Sprawdźmy…
Urodzinową kolację zaczynam od carpaccio
z krewetek z avocado i mango (29 zł). Przyznam się Wam, że prócz
oczywistych walorów smakowych, zdecydowałam się na tę przystawkę, ponieważ nie
mogłam wyobrazić sobie jak można przyrządzić cieniutkie carpaccio z tak
nieforemnego stworzenia jakim jest krewetka. I może w kuchni San Lorenzo dzieją
się jakieś czary, bo carpaccio było idealnie cieniutkie. W smaku zaś
orzeźwiające i bardzo interesujące. Zarówno marynata do krewetek jak i kawałki
owoców – wszystko „grało” tu jak trzeba w świetnej proporcji. No i gdzie oni
dostali takie dojrzałe mango?
Mniej pytań rodziła przystawka mojego towarzysza – zupa borowikowa pod płaszczykiem z ciasta francuskiego (22 zł). Nie
powiem, ta pozycja z menu wyglądała intrygująco, ale nie wiem czemu
spodziewaliśmy się tu bardziej kremu niż consommé. W smaku jednak przypominała
mi zupę grzybową, jaką podawała z łazankami moja Babcia na Święta. A nawet w
eleganckiej restauracji nieco klimatu domowego nie zaszkodzi.
Na danie główne zamawiam pierś z
kaczki w pomarańczach podaną ze szpinakiem z rodzynkami i orzeszkami pini (55
zł). To danie to naprawdę poezja smaku – kaczka jest miękka, idealnie
słodko-kwaśna od pomarańczowego, gęstego musu. Goryczkowy szpinak równoważy
smaki. Orzeszki są zaś przeze mnie wszędzie bardzo mile widziane. Ta propozycja
podania kaczki będzie odkryciem nawet dla tych, którzy to mięso spożywają
często, zazwyczaj w duecie z jabłkami lub żurawiną. Jedyne „ale” mam do koloru
– a co za tym idzie – formy przygotowania kaczki. Zdecydowanie preferuję raczej
tą różowawą w środku. Na szczęście ten mankament nie zepsuł wyśmienitego smaku
całego dania.
Pozytywnym zaskoczeniem był więc wygląd grillowanej polędwicy wołowej al Barolo
podanej z puree z ziemniaków i selera (55 zł). Dlaczego? Ponieważ polędwica
była przyrządzona perfekcyjnie medium rare. Ach, gdyby tak w każdej restauracji
amerykańskiej, burgerowni czy stekowni umieli zrobić takie medium rare jak w
tym włoskim lokalu. Uczcie się od niego wszyscy! Lekko kwaskowy sos a’la demi
glace tylko dopełnił przyjemności tej uczty. Oba te dania główne są
zdecydowanie warte swej ceny jak i ukłonu dla kucharzy.
Na deser nie starczyło nam już miejsca, ale
sympatyczny kelner przyniósł nam do stołu na pożegnanie paterkę z ciastkami i
bezikami, które skonsumowaliśmy do herbaty. Mam nadzieję, że te słodkości też
były własnej roboty, bo ciasteczka były fantastycznie kruche (zapewne sekret z
żółtkiem jajka na twardo jest kucharzom znany), a beziki rozpływały się w
ustach niczym opłatek.
San Lorenzo to miejsce różnorodne, nieco tajemnicze,
ale doskonała kuchnia nie stanowi tu sekretu dla kucharzy. Zabierając tu na
spotkanie ukochaną osobę, wspólnika biznesowego czy członka rodziny przy specjalnej
okazji – możecie być pewni, że nie zawiedzie ani smak, ani atmosfera, a Wasi
towarzysze dadzą się ponieść subtelnej magii tego miejsca. Muszą tylko chcieć
podążyć za białym królikiem…
OCENA:
4.5 / 5
Al. Jana Pawła II 36
Warszawa
Komentarze
Prześlij komentarz