Z57 by Robert Sowa - Oceń książkę po okładce
Historia adresu Zwycięzców 57 jest długa, zawiła i skomplikowana. I
bardzo mi bliska, gdyż od lat mieszkam w jego sąsiedztwie. Pamiętam dawne czasy,
gdy mieściła się tu przyjemna sąsiedzka cukiernia i kawiarnia z pierwszymi w
tej okolicy lodami. Gdy dzielnicę podbiły lody rzemieślnicze, cukiernia została
zamknięta. Na jej miejscu pojawił się tapas bar, który od początku wydawał mi
się nietrafionym pomysłem. Przeczucie mnie nie zmyliło i lokal nie przeżył
nawet roku. I tak narodziła się restauracja Z57, która mimo eleganckiego wystroju
i zachęcającego menu, przez lata stała się kukułczym jajem gastronomii
przerzucanym między kolejnych właścicieli. Za pierwszego właściciela zjedliśmy
tu świetny stek z sosem z zielonego pieprzu i smakowitą shakshukę. Za drugiego
właściciela wybrałam się na lunch, który wypadł już tylko średnio i
zdecydowanie rozczarował względem moich oczekiwań. I gdy już spisałam Z57 na
straty, dowiadując się o kolejnej zmianie właściciela, okazało się że lokal
przygarnął ojciec nie byle jaki - sam mistrz Robert Sowa. Wahałam się nad tym czy
znane nazwisko uratuje restaurację, którą po nazwie kojarzyli już wszyscy
sąsiedzi – niekoniecznie pozytywnie. A skoro ostatnio Z57 rozczarował mnie
lunchem, to postanowiłam wybrać się do Roberta Sowy właśnie na lunch. Z
niedowierzaniem, ale i wielkimi nadziejami.
Wystrój Z57 nie przeszedł spektakularnej metamorfozy, ale i takiej nie
potrzebował – stonowane biele, czernie i szarości wprowadzają tu klimat
minimalistyczny i elegancki. Wspomnę jednak już na początku, że sztywnej
atmosfery zupełnie nie wprowadza tu obsługa i za to duże brawa. Kelnerzy znają
się na menu, na produktach, dbają o klienta, ale i pożartują lub doradzą od
serca. Niech więc nie zniechęci co poniektórych lekko sztywne pierwsze wrażenie
i „zobowiązujące” nazwisko kulinarnego mistrza.
Oferta lunchowa nie pozbawia nas przyjemności skosztowania amuse bouche w postaci dwóch rodzajów
pieczywa z czosnkowym masełkiem z czarnuszką. O tym, że czekam aż
restauracje porzucą podawanie pieczywa jako czekadełka na rzecz czegoś bardziej
oryginalnego pisałam już wielokrotnie. Skupię się jednak na fakcie, że
pieczywo, szczególnie ciemne, było warte skosztowania. Masełko również nie
zawiodło, mam natomiast wątpliwości, czy podawanie dodatku do pieczywa z tak
mocno wyczuwalną nosem i podniebieniem ilością czosnku to aby na pewno dobry
pomysł. Gdybym wybrała się tu na randkę lub spotkanie biznesowe, raczej bym po
to masło nie sięgnęła.
Na początek lunchu (29 zł za
zupę, danie główne i deser – dostępny w tygodniu w godzinach 12-16)
dostajemy zupę miso z tofu. Odważny
wybór i kierunek azjatycki, którego w ogóle się po lokalu Roberta Sowy nie
spodziewałam. Muszę przyznać, że nie jestem zbyt wielką fanką miso i w moim
odczuciu jest to uboga zupa przy azjatyckich ramenach czy udonach, ale ta
wyglądała bardzo bogato i zachęcająco. I zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie!
Smak wywaru był głęboki, pełen przenikających się różnych aromatów. Tofu i
glony odpowiedniej wielkości ułatwiały jedzenie bez ryzyka zachlapania
wszystkiego naokoło. Gdyby takie miso podawano mi wcześniej w restauracjach,
już nigdy więcej nie napisałabym, że nie jestem fanem. Brawo.
Na danie główne kelner przynosi łososia
z pieczonymi w mundurkach ziemniakami, blanszowanym szpinakiem i domowym
hummusem. O ile łosoś z ziemniakami i szpinakiem to lubiana klasyka, o tyle
hummus okazał się zaskoczeniem. Ta potrawa wygrała swoją prostotą, smakiem i
technikami przyrządzania. Chrupkość łososiowej skórki przyprawiała o mruczenie
z przyjemności, w środku zaś ryba była odpowiednio soczysta. Skórka ziemniaków
przypominała smaki z ogniska z dzieciństwa, a połączenie hummusu z rybą okazało
się zadziwiająco trafione. Zjedliśmy to danie z wielkim smakiem i ze
zdziwieniem odkryliśmy, że wielkość porcji całkowicie zapełniła nam żołądki.
Jak jednak mawiają „na deser istnieje osobny żołądek” więc podjęliśmy
wyzwanie. Szczęśliwie proponowane śmietankowe
semifredo z pudrem ze słonego karmelu,
musem z marakui, owocami i mini bezikami, było odpowiednio lekkie. Ze względu
na osobiste preferencje beziki pozostawiłam na talerzu, natomiast delikatne w
smaku semifredo świetnie podbił karmelowy puder, a sos z marakui przełamywał
całe danie orzeźwiającą kwaskowością. Bardzo dobrze wyważony deser uwieńczył
naszą lunchową ucztę.
Dawno już nie wyszliśmy tak zadowoleni z restauracji, a co dopiero z
lunchu. Okazuje się więc, że wielkie nazwiska nie zawsze nadrabiają złą kuchnię
i znanym kucharzom warto czasem zaufać. Warto też wspomnieć, że lokal oferuje
zestawy weekendowe z zupą lub przystawką, daniem głównym i deserem w bardzo
atrakcyjnej cenie 49 zł, co czyni nowy lokal Roberta Sowy przystępnym również
dla klientów o mniej zasobnych portfelach. Mieć takiego sąsiada to skarb! I
wreszcie możemy śmiało stwierdzić, że na ulicy Zwycięzców mamy do czynienia z
prawdziwymi zwycięzcami w kwestii dobrego smaku.
OCENA : 5 / 5
Z57 by Robert Sowa
Zwycięzców 57
Warszawa
Komentarze
Prześlij komentarz