GOCŁAWSKI FESTIWAL STREET FOOD'U - Relacja

Kultura ulicznego jedzenia się w Polsce rozrasta i rozsławia i choć do Azjatów nam jeszcze bardzo daleko to ten progres bardzo mnie cieszy. Polacy potrafią zrezygnować z komfortowego zasiadania przy stole z obsługą kelnerską na rzecz luźnego piknikowania na świeżym powietrzu i możliwości spróbowania wielu różnych smakołyków w jednym miejscu i w jednej chwili. Najbardziej wytrwałe żarłoki najeść się mogą na zlotach, na których upolują nawet 100 food trucków w jednej lokalizacji. Za to dla mniej głodnych, a spragnionych większego spokoju i mniejszych tłumów, idealne są zloty na kilkanaście lub dwadzieścia parę wozów. Taką imprezę w ostatni weekend maja zorganizowało EventFun ogłaszając (pierwszy) Gocławski Festiwal Street Food’u. Jak sprawdziła się koncepcja zlotu w nowym miejscu?


Zdecydowanie trafiona okazała się lokalizacja. Okolice Jeziorka nad Balatonem na Gocławiu są naprawdę piękne, można się tu niemal poczuć jak nad mazurskim zalewem. Mnóstwo miejsca by rozłożyć się z kocem i przeleżeć cały dzień szczególnie, że pogoda dopisała. Co ciekawe, również ze znalezieniem miejsca siedzącego do zjedzenia nie mieliśmy problemu w żaden z obecnych dni. Przydałoby się natomiast więcej przenośnych toalet, choć plusem jest obecność takiej standardowej w pobliskiej kawiarni. Zdecydowanie zadowalający okazał się czas oczekiwania na potrawy, który w 90% nie przekraczał 20 minut. A czego mogliśmy spróbować na Gocławskim Festiwalu Street Foodu?








Wielką grupową wyżerkę rozpoczęliśmy w sobotę od pad thaia z krewetkami (25 zł) z niedawno otwartego food trucka TuThai (nie mylić z lokalem Too Thai ani restauracją Bosko Tu Thai). Oczekiwania były duże, bo jeszcze przed zlotem natrafiłam na kilka pozytywnych recenzji. Na szczęście w większości zostały one jak najbardziej spełnione. Smaki się zgadzały, konsystencja makaronu była odpowiednia. Jak dla mnie zabrakło więcej aromatu sosu ostrygowo-tamaryndowego, ale w daniach w boxach lubi się on schować na dnie i czekać na końcowe uderzenie smakiem. No i orzeszków, więcej orzeszków! Następnym razem poproszę ekipę o dokładkę J Za to ogromnym plusem były nieprzeciągnięte spore krewetki i chrupiące tofu w cieście. Zrobić dobrze owoce morza w food trucku to już wyższa szkoła jazdy. Kolejka była ogromna, obsługa nie nadążała czasowo, ale zainteresowanie było zasłużone bo wciąż jest to jeden z najlepszych pad thaiów jakie jadłam w food trucku i trzymam za ekipę mocno kciuki. 


 
Przechodzimy do burgerów bo będzie ich trochę w tej recenzji. Skusiliśmy się na propozycję od PICK UP BURGER z Wrocławia, zachęceni widokiem zamówień przy stołach. Kanapka okazała się równie smakowita co apetycznie wyglądająca. Przede wszystkim w burgerze Cabrio (26 zł) ze 180 g mięsa, serem, boczkiem, rukolą, cebulą, ogórkiem, pomidorem i autorskim sosem bbq doskonale dobrano proporcje wszystkich składników. Żółty ser był cudownie roztopiony, boczek chrupiący, bułka nie za miękka, a słodkość sosu bbq nie zdominowała całości. W tej symfonii smaków wybaczam nawet wysmażone mięso, które było chyba serwowane ze względu na dużą liczbę rodzin z dziećmi na zlocie. 




W ROTI Food Truck zamówiliśmy ramen (25 zł), licząc na powtórzenie sukcesu zamykanej już (w formie wozu) Akity. Niestety fani Akity oraz stołecznych ramenowni nie odnajdą w ROTI tak ukochanych aromatów. Zupa prezentowała się całkiem nieźle, ale smak bulionu był płaski, zdominowany przez sos sojowy, a dodatki nie powaliły. Plus za smaczne mięso i dobrze przyrządzone jajko. Dobre dla kogoś kto ma ochotę na „azjatycką zupkę” bez większych wymagań. 




Wracając do tematów kanapkowych sięgnęliśmy po BBQ Bułę (22 zł) z pulled porkiem, pieczonym boczkiem, serem cheddar, sałatą lodową, konfiturą z czerwonej cebuli, ogórkiem kiszonym, natką pietruszki i sosem BBQ z jedynego wozu serwującego na zlocie szarpaną wieprzowinę – Burczy Buła. To było miłe zaskoczenie! Przede wszystkim główny bohater – pulled pork – był naprawdę świetnie przyprawiony, soczysty i miękki. Oddał też swoje soki picie (można było wybrać kanapkę z pitą lub klasyczną bułką) co znacznie poprawiło jej odbiór bo sama w sobie była dość sucha. Dodatki świetnie komponowały się z mięsem, gdzieś zaginęła mi tylko natka pietruszki. Smakowite sosy nie wylewały się z kanapki i jedyne do czego mogę się przyczepić to cena 22 zł za dość niewielką porcję. Smakowo jednak pozycja godna polecenia.
 


Lubish Langosh to już klasyka zlotów food trucków, nieustająco trzymająca bardzo wysoki poziom. Nie ma sensu nawet opisywać po jaki przysmak sięgnęłam na obecnej imprezie, bo jadłam już u nich chyba wszystkie wersje langoszy i każdy z nich był naprawdę godny spróbowania – czy to na ostro czy ze słodkimi nutami ananasa lub sosu żurawinowego. Sekret tkwi w doskonale miękkim w środku a chrupkim na zewnątrz cieście drożdżowym czyli tytułowym langoszem. Jeśli nigdy nie próbowaliście tego delikatesu – nadróbcie koniecznie. To kaloryczna pokusa, której ulegam zawsze, a doskonały smak zagłusza moje wyrzuty sumienia ;)



Buła i Spóła zaplusowała u mnie na tym zlocie. Muszę się przyznać, że jadłam u nich wcześniej dwa razy i za każdym razem hamburger był po prostu za suchy a mięso mocno przesmażone. Zamówiłam Burger Blue (21 zł) ze 150g wołowiny, gorgonzolą, pomidorem, cebulą, rukolą, sosem hamburgerowym, keczupem i musztardą. Zacząć trzeba od tego, że maślana bułka w tym trucku jest naprawdę doskonała zarówno w smaku, konsystencji, jak i utrzymaniu burgera w ryzach. Suchość to ostatnia rzecz jaką mogłabym burgerowi zarzucić. Mnogość sosów połączyła się z mocno roztopioną gorgonzolą dając aromatyczną otulinę dla kotleta i warzyw, choć nie ukrywam, że goryczy gorgonzoli nie czułam prawie wcale, a szkoda. Zwracam honor Bule i Spóle i przestaję się dziwić przyznawanym im nagrodom.



Babcha Korea utrzymała za to status wozu dość przeciętnego. Nie bardzo to rozumiem, bo przecież kuchnia koreańska jest pełna smaku i nie ma w ogóle reprezentacji na food truckach (a może w tym sęk, że brak konkurencji nie motywuje do poprawy?). Mięso w wołowinie bulgogi (24 zł) za twarde, przypraw azjatyckich brak, niektóre dodatki dalekie od oryginalnych przepisów. Wygląd dania znacząco różnił się od tego co Babcha Korea prezentuje w mediach społecznościowych. Może pierożki czy pikantne skrzydełka mają lepsze, ale bulgogi to przecież koreański klasyk…


Jadło na kółkach zaprosiło na mniej lub bardziej wymyślne hot-dogi. Jedliśmy już u nich wyśmienitego japońskiego „hot-doga” a raczej kanapkę z kurczakiem teriyaki, avocado, imbirem, ogórkiem i…nudlami (azjatyckim makaronem), która okazała się równie wyśmienita co szalona (i bardzo się cieszę, że utrzymała się w menu). Tym razem sięgnęliśmy po bardziej klasycznego hot-doga niemieckiego (20 zł) z frankfurterkami, kapustą kiszoną, cebulą czerwoną i musztardą bawarską. Porcja była naprawdę solidna – nie spodziewaliśmy się aż 4 dobrej jakości kiełbasek w jednej bułce. Frankfurterki to w ogóle świetna alternatywa dla parówek bo są soczyste i chrupkie zarazem i mają naprawdę mięsny smak. Byłam trochę rozczarowana kapustą, która w moim odczuciu powinna być bardziej kwaśna (ale może Niemcy taką właśnie jedzą), ale z drugiej strony musztarda bawarska tak wykręcała twarz, że może byłoby to już za dużo dobrego. W każdym razie tak właśnie wyobrażam sobie porządnego, nieoszukanego hot doga.



Bart Burger dał się nam poznać już dawno temu doskonałym French Burgerem z chutneyem z gruszki i pleśniowym serem. Tym razem na języki poszedł bardziej tradycyjny Bacon Burger (22 zł) ze 180g wołowiny, grillowanym bekonem, czerwoną cebulą, pomidorem, ogórkiem, sałatą i sosem. Niby nic odkrywczego, ale największy plus za najbardziej różowego w środku kotleta ze wszystkich burgerowni na zlocie. Kanapka dobrze się trzymała, sosu była odpowiednia ilość, mięso dobrze doprawione, bekon chrupiący. Nie ma się absolutnie do czego przyczepić.



Wakacyjny klimat na swoim stoisku wprowadziło hiszpańskie Mojo Picon, które wjechało na stoły z ogromną paellą a oprócz tego z małymi empanadillas na słodko i słono. Zawsze mam problem z oceną tej paelii bo raz, że nie jestem wielką fanką łączenia mięsa z owocami morza, a dwa, że paella na stoisku na powietrzu jest raczej uboższą wersją tego co dostaniemy w restauracji. Niewątpliwym plusem był przyrządzony w punkt odpowiedni ryż oraz to, że w każdym kęsie nawet samego ryżu czuć było aromat frutti di mare. Różnorodność w paelli była za to niewielka bo małż nie brakowało, ale kalmar zdarzył się już tylko jeden, a innych morskich stworzeń nie stwierdzono. Za to z innych zlotów pamiętam w Mojo Picon doskonałe croquetas i pyszne chorizo z winem i na te przekąski na pewno warto polować.





Bardzo ucieszyła mnie obecność na zlocie pieczonych ziemniaków z wozu ale bulwa!. Jestem od lat zadeklarowaną fanką ziemniaczków z farszami, nie przestaję polecać ludziom moich ukochanych Grooli na Śniadeckich (recenzja TUTAJ), więc z tym większą chęcią odkrywam nowych uczestników ziemniaczanej rewolucji. U sympatycznych panów zamówiłam najpierw ziemniaka ale Oliwka (20 zł) z mozzarellą, fetą, oliwkami, suszonymi pomidorami, rukolą i jogurtem z miętą, o którego anulowanie w zamówieniu poprosiłam obsługę. Ziemniak okazał się bardzo kremowy w konsystencji, z apetycznie przypieczoną skórką. Wnętrze kartofla świetnie zmieszało się z mozzarellą, a suszonych pomidorów, oliwek, fety i rukoli naprawdę nie pożałowano. Dzieląc się daniem z innymi poczułam trochę żalu, że nie zjem więcej ;) Następnego dnia szwagierka zamówiła ziemniaka ale Twarożek (15 zł) z mozzarellą, twarożkiem, śmietaną, rzodkiewką, szczypiorkiem i kiełkami. Danie było lekkie zgodnie z oczekiwaniami, ale twarożek mógłby być nieco lepiej doprawiony, a przez to bardziej wyrazisty. Ziemniaczek za to znowu kremowy, choć patrząc na kolor skórki posiedział w piekarniku chyba trochę dłużej niż poprzedniego dnia ;) 





Z dań wytrawnych, w ciągu tych dwóch dni, uraczyliśmy się jeszcze francuskimi tacosami od I Like Eat French Tacos. W wozie tym można było skomponować sobie dowolną mieszankę mięsa, sosu, sera i warzyw, które zostały podane zawinięte w pitę. Można też było skorzystać z gotowej propozycji i tak zrobiliśmy my prosząc o taco z kurczakiem, grillowanym halloumi, serem gouda, papryką, cebulą i jalapeno (25 zł w zestawie z frytkami z sosem serowym). Na wstępie zaskoczyło nas, że produkt w niczym nie przypominał taco, a raczej prezentował się jak klasyczne burrito czy kebab. Nie bardzo też rozumiem na czym miała polegać jego francuskość. Ogólnie nazwa i koncept w niczym nie spinały mi się z tym co dostałam na talerzu. Natomiast smakowo danie się wybroniło, głównie dzięki bardzo dobrym sosom domowej roboty oraz bogactwem dodatków. W sumie lubię sama komponować skład swoich dań więc przyklaskuję tej propozycji.



Wreszcie przechodzimy do słodkości. Owoce w czekoladzie (od kilku do kilkunastu zł) to atrakcja, której na żadnym zlocie nie może zabraknąć, ale tych od Owoczek jeszcze nie próbowaliśmy. Nie zawiedliśmy się! Czekolada była dobrej jakości, a owoce soczyste. Byliśmy bardzo mile zaskoczeni dojrzałością truskawek w „szaszłyku”, który zasmakował nam najbardziej. Ananas i winogrona również smakowały. Aż szkoda, że nie było miejsca na więcej!



Po raz kolejny sięgnęliśmy po węgierskie kurtosze, tym razem od wiosennego food trucka La Rosa. Kurtosz migdałowy (15 zł) został oczywiście dostarczony jeszcze gorący. Zachowaliśmy go na ucztę w domu przy herbacie. Mimo upływu czasu nie stracił on na niezwykle sprężystej i rozpływającej się w ustach konsystencji ciasta. Myślałam z początku że sam cukier i migdały na wierzchu nie dadzą wyrazistego smaku. Myliłam się. Moja Mama zachwyciła się kurtoszem tak bardzo, że teraz wydzwania do mnie z zapytaniem gdzie można go kupić :)




Złote Paluchy Churros to wóz z niezliczoną liczbą nagród na zlotach w całej Polsce. Ale trudno się dziwić, bo świeżo wyrabiane słodycze są zawsze najlepsze. Chrupkie i złociste z zewnątrz, a mięciutkie w środku churrosy (6 szt. za 12 zł) z polewą z gorzkiej czekolady i cukrem pudrem to grzeszek, na który naprawdę warto sobie pozwolić, bo też okazja do zjedzenia świeżych churrosów nie zdarza się często. Nie dajcie się namawiać dwa razy!




Na koniec stali goście na wszystkich street foodowych wydarzeniach czyli lody. Pierwsze podejście - do rzemieślniczego mini wozu Dream Cream - dla mnie niestety nieudane. Na 8 oferowanych smaków nie było żadnego sorbetu co przy mojej nietolerancji laktozy uniemożliwiło mi spróbowanie czegokolwiek. Moim zdaniem to naprawdę duże niedociągnięcie. W dzisiejszych czasach oferta dla wegan, wegetarian czy osób nie tolerujących laktozy czy glutenu to standard, ale przy lodach jest to szczególnie proste bo przecież sorbety są równie popularne jak lody mleczne…Rozochocona napisami „brzoskwinia” czy „ananas” niestety musiałam obejść się smakiem…


Lepiej trafiło się w mega kolorowym wozie MiniMelts, oferującym oryginalne lody w postaci mini kuleczek. Podane w kubku lub plastikowej czapeczce stanowiły największą atrakcję dla dzieci. Ja zamówiłam przemieszane smaki mango i limonka z cytryną (10 zł), które bardzo mnie orzeźwiły. Nie wiem czy sięgnęłabym po te lody znów, ale były smaczne i ciekawe.



Impreza spotkała się z naprawdę ogromnym odzewem więc mam nadzieję, że jej pierwsza edycja nie będzie ostatnią. Przybywajcie tłumnie na Gocław, który okazał się idealnym miejscem na street foodowy piknik!

Komentarze

Popular Posts