DRUKARNIA/DZIENNA - Poszukując siebie

Drukarnia i Dzienna to bliźniacze restauracje, które powstały we wciąż jeszcze słabo wyeksploatowanej gastronomicznie części Pragi Południe. Mamy na Mińskiej oczywiście sławne SOHO, a tam między innymi Warszawę Wschodnią i Szklarnię, ale ta pierwsza może część klientów odstraszyć cenami, a opinia tej drugiej pogarsza się z miesiąca na miesiąc. Mieszkańców nowo wybudowanych eleganckich bloków jest tu zaś coraz więcej, a Ci chcą czegoś nowego. I tak oto, w historycznym budynku po dawnej drukarni i klubie Fugazi, powstał postindustrialny kompleks. Obie restauracje przenikają się jeśli chodzi o menu. Dzienna nastawiona jest bardziej na dania streetfoodowe, a Drukarnia na sezonowe menu kreowane przez szefa kuchni Marcina Molika. Czy jednak wybierzemy lokal po lewej czy po prawej stronie od głównego wejścia – zamówić możemy dania z obu miejsc.


Wystrój można określić mianem miejskiej dżungli. Jest dużo roślin, ale i elementów metalowych, a style wnętrza mieszają się ze sobą. Czy jest w tym wszystkim harmonia – to kwestia własnej oceny – nie można jednak powiedzieć, że wnętrze restauracji nie jest interesujące.





Pierwsze moje zetknięcie z kulinarnymi siostrami miało miejsce tuż po otwarciu, gdy dotarły do mnie wieści o pierwszych w Polsce słonych donatach czyli pączkach z dziurką. Są one dostępne w 4 wariantach – z ciemną czekoladą i matchą (12 zł), z serkiem i warzywno-mięsnymi dodatkami (14 zł), z karmelizowanym bekonem (10 zł) oraz z salsą mango i serem gorgonzola (14 zł). Uczucia po spróbowaniu miałam mieszane. Pączka z matchą nie mogłabym zupełnie nazwać wytrawnym czy też słonym, ten z karmelizowanym boczkiem miał go zdecydowanie za mało i w smaku wygrało drożdżowe ciasto. Pączek z serkiem, papryką i chorizo był naprawdę dobry, ale zabrakło aromatu chorizo. Moim faworytem stał się ten z mango i gorgonzolą bo był najbardziej wytrawny. Warto tych smakołyków spróbować by wyrobić sobie własną opinię, ale ja osobiście nie wróciłabym po słone donaty przy tak wysokich cenach za sztukę.


Siedząc w piątkowy wieczór w Drukarni skupiliśmy się już na konkretniejszych pozycjach z menu. Na pierwszy ogień – zupy. Ja zdecydowałam się na zupełnie niespodziewaną tutaj zupę tajską, którą bardzo polecał kelner. Mój towarzysz wybrał klasyczne polskie flaki. No i niestety zupa tajska (18 zł), mimo żarliwych zapowiedzi, okazała się kompletną klapą. Mimo oczywistego składnika w postaci mleczka kokosowego, nie czuć było w niej żadnych słodkawych nut a jedynie słony smak, którego nie przebiły nawet liczne dodatki jak makaron, warzywa czy ryba. Żadnych aromatów rybnych, brak aromatu trawy cytrynowej – ta zupa w smaku była po prostu płaska jak naleśnik. 


Lepiej udało się Drukarni z flakami wołowymi (16 zł) – nie wydzielały nieprzyjemnego zapachu, a mój towarzysz ocenił je jako dobrze doprawione i o odpowiedniej konsystencji. Najwyraźniej kierunki azjatyckie to nie jest dobra droga dla Drukarni, która sądząc po menu, wciąż tej drogi poszukuje tracąc przy tym na spójności. Chyba, że ów brak spójności ma korespondować z kontrolowanym chaosem wystroju.


Cieszą więc raczej polskie dania główne, z których ja decyduję się na pozycję policzek wołowy/ puree z palonego selera/ szpinak/ czosnek/ dynia (39 zł). I to danie okazuje się na szczęście wyśmienite! Słodki smak puree z selera i dyni idealnie dopełnia się ze słonawym mięsem i szpinakiem. Policzki są lekko różowe, cudownie miękkie i soczyste, a łączenie ich na przemian z puree, szpinakiem, dynią lub pomidorkami cherry daje nam zupełnie różne doznania smakowe. 


Danie: ryba w cieście piwnym/ frytki/ jajko/ sos tatarski/ surówka z kiszonek (41 zł) okazuje się z kolei propozycją angielsko - amerykańską. Angielską z powodu oczywistego odniesienia do fish & chips z sosem tatarskim, amerykańską ze względu na przypominającą KFC panierką. Tym razem takie określenie panierki nie jest jednak epitetem, a wręcz przeciwnie – ma ona zdecydowany smak i jest niebiańsko chrupka. Frytki robione są z ziemniaków ze skórką, jak lubię, a jajko przyrządzone jest w punkt z rozlewającym się żółtkiem. Surówka mi marzyłaby się bardziej kwaśna, ale jest dobra i pasuje do całości.


Na koniec czas jeszcze na deser w postaci pistacjowego crème brûlée (16 zł), z którym jako absolutna fanka orzechów wiążę duże nadzieje. I zostają one w większości spełnione, gdyż sam krem jest rzeczywiście pyszny. Natomiast dodatek lodów z aromatem pędów sosny to już zbędna ekstrawagancja, która dodaje kremowi nieprzyjemnej anyżkowej goryczy. 




Ta potrzeba oryginalności i tym samym krążenia w kuchni palcem po mapie, nie nadaje Drukarni dobrego kierunku. W internecie dotarłam również do licznych opinii, że podobnie jest w kwestii wydarzeń w restauracjach, których mnogość i różnorodność doprowadza do niespójnego misz-maszu i odczucia klientów, że to miejsce chce być wszystkim po trochu, a w efekcie nie ma stałego profilu. Poszukiwania siebie to rzecz dobra, ale jak mówiła niegdyś znana reklama „jak coś jest do wszystkiego to jest do niczego”. Życzę więc Drukarni i Dziennej spójnego pomysłu na siebie z wykorzystaniem licznych pozycji z menu, które naprawdę zasługują na pięć gwiazdek.



OCENA : 3.5 / 5





DRUKARNIA / DZIENNA
Mińska 65
Warszawa


Komentarze

Prześlij komentarz

Popular Posts