Zdawać by się mogło, że hasło „kuchnia fusion” kojarzy
się już tylko z minioną modą i brakiem umiejętności odtworzenia autentycznych
smaków na talerzu. Prym wiodą bowiem restauracje specjalizujące się w danych
krajach czy regionach, pieczołowicie doglądające powstawania każdej potrawy od
najmniejszego (najlepiej lokalnego) składnika. Na przekór temu przekonaniu, w
Warszawie otworzył się lokal Bin Bin, serwujący azjatycką kuchnię fusion z
naciskiem na smaki wietnamskie – skąd pochodzą właściciele restauracji, w tym
Bin, od którego przezwiska miejsce wzięło swą nazwę. Czy azjatycki miszmasz był
w stanie mnie czymkolwiek zaskoczyć i czy nie sprawdziło się powiedzenie, że
„jak coś jest do wszystkiego, to jest do niczego”? Tego dowiecie się z
najnowszej recenzji!
Bin Bin Asian Fusion Restaurant, znajdujący się na ulicy Twardej,
pięknie prezentuje się wieczorem już z daleka. Wystrój tworzono tu ze
starannością. Kolorowe lampy, stojąca na półkach ceramika, meble z ciemnego
drewna, wiszące bambusowe kapelusze, a nawet ołtarzyk z Buddą – wszystko tu
nadaje bardzo przyjemnego orientalnego klimatu, którego na próżno szukać w
większości azjatyckich restauracji, szczególnie tych nowoczesnych. Za to wielki
plus. Zaskakuje za to laminowana karta z zatrważającą liczbą pozycji, która
może wywoływać jedynie sentyment fanów wszędobylskich pol-vietów. Dominuje
kuchnia wietnamska i tajska, ale podczas 4-osobowego spotkania decydujemy się
iść w tą pierwszą - w myśl zasady, że
najlepiej odtwarza się smaki własnej ojczyzny.
Startujemy z klasyką - Nem Sài Gòn Thịt czyli smażonymi sajgonkami
z mięsem (19 zł za 3 sztuki). Ciasto ryżowe jest w nich chrupiące, wnętrze
smaczne i soczyste, sos dobrze dobrany. Nie ma się absolutnie do czego
przyczepić.
Następnie sięgamy po dość osobliwie nazwaną pozycję z menu Nem Chua Rán
czyli…smażonego azjatyckiego kabanosa (30 zł). Danie z kabanosem nie ma
zbyt wiele wspólnego, a oparte jest na lekko fermentowanym mięsie uformowanym w
kiełbaskę i obtoczonym w panierce. Mi przypomina raczej hiszpańskie croquetas w
wersji mięsnej – jest chrupiące i smakowite. To podobno najpopularniejsza
przekąska wśród wietnamskich nastolatków, co wielce nie dziwi, bo jest smaczna,
łatwa do spożycia i sycąca. Polakom na pewno pasowałaby jako zagryzka do piwa.
Następnie sięgamy po zupy, których w menu jest tyle, że aż rozbito je na
3 działy. Tym razem nie decydujemy się jednak na popularną Phở, a na coś
bardziej wymyślnego. Oryginalności nie można odmówić daniu Bánh Canh Bò (38
zł) czyli tradycyjnej wietnamskiej zupie na bazie bulionu ze świeżymi
ziołami, podanej z wołowiną, kotlecikami wołowymi i grubymi pszennymi kluskami.
Takich klusków nie jadłam jeszcze w żadnej zupie (a myślałam, że udon to gruby
makaron!) – bardzo sprężyste sprawiły, że danie było ogromnie sycące. Do tego
miękka wołowina w kawałkach oraz w pulpecikach i właściwie można mieć cały
obiad w jednej misce.
Podobny bulion stanowił bazę dania specjalnego z menu - Cơm Cháy Hải
Sản (60 zł) myląco nazwanego w menu chrupiącym ryżem z owocami morza.
Pod tą nazwą spodziewałabym się bowiem czegoś na kształt tajskiego smażonego
ryżu, a nie zupy z dodatkiem…trójkącików z ryżu prażonego niczym z dziecięcych
przekąsek. Sceptycznie podeszłam do tej potrawy, ale muszę przyznać, że
zagryzanie aromatycznego bulionu prażonym ryżem okazało się równie ciekawe i
smaczne co zaskakujące. Trzeba jednak zdecydowanie zmienić opis dania i chyba
jego cenę, bo w Polsce 60 zł za potrawę przypominającą zupę jest raczej nie do
przełknięcia…
Przechodzimy do dań głównych zaczynając od Bún Chả Hà Nội (37 zł)
czyli makaronu ryżowego z sosem rybnym, sałatą, świeżymi ziołami i grillowanym
boczkiem. Potrawa z miejsca staje się moim faworytem, co w dużej mierze
jest zasługą chrupiącego boczku o bardzo intensywnym posmaku grilla i wędzenia
– uwielbiam ten aromat! Lekki makaron i dodatki równoważą ciężkość tłustego
boczku, a sos do maczania makaronu jest przyjemnie intensywny. Nic tylko jeść!
Jako drugie danie główne zamawiamy makaron sojowy Miến z wołowiną (39
zł). Potrawa bardzo pięknie i apetycznie się prezentuje. Smakowo jest
dobrze, choć może brakuje mi jakiegoś efektu „wow” – ot klasyczny smażony
makaron, których wiele w azjatyckich warszawskich restauracjach.
Mięso jest za to głównym bohaterem dania Bò Vintech (57 zł) czyli
grillowanej polędwicy wołowej podanej z sosem ostrygowo-sojowym i sałatką.
Plastry polędwicy są zgrillowane w punkt, lekko różowe, miękkie i soczyste. Sos
ostrygowo-sojowy świetnie komponuje się z wołowiną. Zaskoczeniem jest za to
sałatka na bazie…awokado i pomidora. Wygląda jak połączenie guacamole i pico de
gallo i choć w smaku jest ok, to czuję duży dysonans widząc ją na talerzu.
Rozumiem zamysł kuchni fusion, ale nie spodziewałam się chyba inspiracji z
drugiej strony globu.
Zamiast deserów tym razem raczymy się słodkawymi drinkami i napojami.
Absolutnie podbija moje serce Martini Lychee (29 zł) czyli koktajl na
bazie wódki, martini, soku z cytryny, cointreau, likieru z lychee i wody
gazowanej. Dlaczego ja wcześniej nie wpadłam na dodawanie liczi do drinków?
Ten smak pasuje do alkoholu idealnie!
Dobra jest również mrożona herbata z lychee czyli Trà Vải (20 zł).
Do tego wygląda tak zachęcająco, że myślę, iż może stanowić przyjemną
alternatywę dla kierowców lub osób stroniących od napojów alkoholowych.
To była bardzo przyjemna wizyta, choć menu restauracji
nie raz wprowadziło mnie w błąd, a niektóre składowe dań w konsternację. Może
jednak na tym właśnie polega współczesny fusion? Za jedzenie daję uczciwe 3,5 a
dodatkowe pół oceny za niepowtarzalny wystrój, który ujął moje serducho od
samego wejścia.
OCENA: 4 / 5
BIN BIN ASIAN FUSION RESTAURANT
Twarda 42
Warszawa
Nie byłam tam, ale potrzeba mi się wnętrze.
OdpowiedzUsuńTo prawda, jedno z ciekawszych azjatyckich w Stolicy :)
Usuń